licznik bloga

Obsługiwane przez usługę Blogger.

sobota, 15 grudnia 2012

Na koniec...

...oznajmiłam Prezesuni przez telefon, że rozpoczęłam akcję zbiórki żywności, dla rodzin z Misiów Puchatych, ale niech się cudów nie spodziewa, bo może się okazać, że Duch Świąt zdechł w kącie nie czekając na koniec świata 21go. Uśmiała się jak norka i stwierdziła, że powinna do mnie dzwonić raz dziennie, żeby sobie poprawić humor. Doprawdy nie wiem, co jest zabawnego w agonii Ducha, ale niech tam. Grunt, że się dziewczę roześmiało, a w atmosferze Misiowej nie ma nic śmiesznego, bo tam naprawdę mają urwanie łbów.

Słodycze na paczki,  wraz z grami, puzzlami, ciuchami i bambetlami niemowlęcymi zawiozłam do siedziby. Pogadałyśmy z Prezesunią chwilę i wywaliła mi w którymś momencie "Jezu, jak dobrze, że ty jesteś." Siorb, się wzruszyłam w kamieniu mym sercowym. I może nie powinnam się tym jednym jedynym zdaniem chwalić tu publicznie, ale to był naprawdę dupiaty tydzień, a to zdanie podziałało jak balsam. Chociaż nic takiego nie robię - kursuję tylko do Misiów raz w tygodniu, poświęcam im dwie godziny, rozsyłam wieści o akcjach wszelakich i poprawiam humor obrazoburczymi tekstami. "Widzisz" - mówię - "to jest najlepszy dowód na to, że można nie wierzyć w boga, mieć nawalone we łbie i móc i tak coś sensownego w życiu zrobić. Jeśli faktycznie bóg istnieje, módl się za mnie Prezesuniu, bo mi szkoda na to czasu, wolę w tym czasie zredagować maila z prośbą o pomoc dla was. Może mi to wątpliwe niebo wymodlisz i zdechnę tam z nudów." Uśmiała się znowu. I o to chodzi w tym Duchu Świąt co to zdycha lub nie - żeby ktoś się uśmiechnął.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz