licznik bloga

Obsługiwane przez usługę Blogger.

piątek, 28 grudnia 2007

Przeczytałam rano...

…Offcę. Offca poddała mi pomysł na przedpołudnie. Wrzuciłam we Wrzutę.pl i YT „walc wiedeński” i zasłuchuję się W TO  oraz W TO   a także W TO i jeszcze TO i jeszcze TO i każdy kolejny. I przez głowę przemyka mi myśl, że moje życie jest jak taki walc – uniesienia… opadania…obrót w prawo i hop! krok zmienny i obrót w lewo… szalony piwot w miejscu. Jak to zrobić, żeby przetańczyć życie płynnym krokiem? Zatańczyć potrafię, ale czy przeżyć? Jak w walcu – raz wielka sala balowa, gdzie lustra odbijają mnie na tysiące  cudownych sposobów, raz sala treningowa, gdzie podobne lustra pokazują każdy fałszywy ruch. Marzenie? Poczuć ramiona, które poprowadzą w tym walcu – i w tańcu i w życiu. Znaleźć ten rytm, gdzie jak bicie serca, 60 taktów na minutę zamienia bajkę w wirującą rzeczywistość, gdzie szaleńcze tempo wirowania zwalnia i mogę odchylić się maksymalnie w prawo, zatrzymać na ułamek sekundy i wiem, ze równowagę utrzymuję dzięki tej dłoni, którą czuję tuż pod łopatką… Marzenie? Ten walc… na parkiecie i w życiu, walc dający poczucie, że się frunie, unosi w powietrzu, by zawisnąć stopami tuż nad ziemią i nie tańczyć go lecz popłynąć w nim… Marzenie. Ono się spełnia – w życiu… Na parkiecie, wśród tych luster też się spełni… kiedyś.

czwartek, 27 grudnia 2007

Smok ma...

…zapalenie oskrzeli. Więc od Wigilii spędzam noce na jednoosobowym, smoczym tapczaniku z rozgorączkowanym kaloryferkiem w objęciach, śpiąc po godzinę góra dwie mieðzy „mamo siku, mamo soczku, mamo będę wymiotować, mamo noga mi wystaje, mamo misiu, mamo myszka i mamo cokolwiek.” Wypoczywam doprawdy. Smok w ramach chorowania odmawia jedzenia W OGÓLE, więc przekonanie Jej do chrupek kukurydzianych uważam za swój osobisty sukces. I do megadługich paluszków gigantów. Innego jedzenia Smok nie przyswaja. Dziś pierwszy poranek bez temperatury, ze Shrekiem 2 po raz pierdylion osiemnasty – Smok dialogi początkowe dubbinguje wyśmienicie – wyryła na pamięć i jedzie z tym koksem. I jeszcze Toy Story 2 i Uciekające Kurczaki.

Tymczasem od 4 godzin konwersuję z Mężem przez telefon. Z małymi przerwami na smocze lekarstwa, Męża pracę i inne duperele. Mąż raczy mnie komplementami w stylu „jesteś boska, za mądra jesteś” i temu podobnymi, na co ja uśmiecham się jedynie. No ba. Nie, nie jestem ani boska ani mądra, znam życie po prostu – troszeczkę. Jesteśmy w takiej samej sytuacji, w tym samym miejscu w życiu. Tyle, że ja jestem krok przed Nim może. I mam to szczęście, że mogę nocą na gadu przedyskutować wszelkie wątpliwości, problemy i inne tematy. I już dawno doszłam do wniosku, że rozmowa to podstawa i blogu dzięki, że mogę rozmawiać, mówić, słuchać i wymieniać myśli. Że nie muszę tego wyłącznie przemyśliwać i tłamsić się z różnymi za i przeciw i jak i kiedy sama. I tak naprawdę to myślę, że Mąż powinien nie ze mną rozmawiać, tylko wziąć flaszkę i pojechać do Egiptu – znalazłby tam i słuchacza i rozmówcę i na pewno zrozumienie sytuacji. Póki co muszę Mu wystarczyć ja, z moimi własnymi przemyśleniami, niby-mądrością i wnioskami wyciągniętymi z moich własnych rozmów. Jakoś mi lepiej po tej rozmowie. Lepiej bo mogę pomóc chociaż trochę, lepiej bo wypowiedziane na głos myśli przybierają bardziej rzeczywisty kształt, lepiej, bo to ważne kiedy Przyjaciel w potrzebie dzwoni i można Mu dać z siebie wszystko, co można dać w takiej sytuacji. I Jego stwierdzenie „ty to mądra jesteś, masz rację, nie lubię jak masz rację, ale znowu masz” utwierdza mnie w przekonaniu, że nawet jeśli czasem kobieca logika bywa pokrętna, to jednak to co myślę i czuję jest oczywiste i proste i pomoże także Jemu.

Zbliża się moment, kiedy będę musiała zahasłować tego bloga. Kiedy pisanie tu, nawet opłotkami przez ogródek przestanie być możliwe. Jeszcze nie teraz, ale wkrótce. Takie życie…

poniedziałek, 24 grudnia 2007

Jeśli na dzień dobry...

…słyszę, że tradycje moje, Małego Johna i Babci są „skandaliczne, sadystyczne i głupie”…
…jeśli przy składaniu życzeń i dzieleniu się opłatkiem tylko Duży zdobywa się na coś więcej niż „wszystkiego dobrego”…
…jeśli Duży musi się prosić o kubek z uchem, bo nikt o takim drobiazgu nie raczył pamiętać, żeby napić się soku, bo boi się, że szklaneczkę upuści lub zgniecie, co kosztuje go przełamanie męskiej dumy…
…jeśli przy „Hej, Maluśki” czułam narastającą w gardle kluskę i nie potrafię nad nią zapanować…
…jeśli nikt poza Dużym się do mnie nie odezwał ani słowem przez bite 3 godziny…
…jeśli sama powiedziałam może 10 zdań z czego połowę do Smoka a resztę do Dużego…
…jeśli w perspektywie mam Pasterkę, na którą pójdę sama i przeryczę pod lewym filarem z tyłu kościoła w całości…
…jeśli Mały John jest 3000 kilometrów stąd i na myśl, że jadła kolację wigilijną sama znowu mam te kluski w gardle…
…jeśli urocza kolacja zakończyła się awanturą w domu – o nic w sumie…

…to sama się zastanawiam, czy miałam wyjątkowo udany wieczór wigilijny czy tylko szalenie udany wieczór wigilijny…

niedziela, 23 grudnia 2007

No to moje Misie...

…Puchate, ponieważ jutro wiadomo – czasu nie będzie – życzę Wam na te Święta…

…żeby był przy Was ktoś, kto jest Wam Bliski,
…żeby każda chwila była Prawdziwa,
…żeby świąteczny Duch dał Wam spełnienie wszystkich Marzeń,
…żeby Słowa usłyszane spełniły się co do sylaby,
…żeby każdy znalazł jutro to Coś, co roziskrza oczy i daje siłę na kolejne dni,
…żeby były przy Was tylko dobre myśli tych, którzy są Wam Przyjaciółmi,
…żeby było Ciepło – w domach, duszach i sercach,
…żeby ten czas był pełen Miłości, bo tylko ona nadaje sens,
…żebyście znaleźli Spokój taki prawdziwy, dający odetchnąć głęboko,
…żebyście poczuli czym jest Szczęście, takie które ten dech zapiera.

Życzę Wam Kochani, żebyście w tej całej świątecznej gonitwie nie zapomnieli o Sobie i o tych, o których warto pamiętać i o tych, o których być może warto sobie właśnie teraz przypomnieć. I nade wszystko, żebyście i w Święta i zawsze pamiętali Kim i Jacy jesteście…

sobota, 22 grudnia 2007

piątek, 21 grudnia 2007

Jakieś Święta podobno...

…już niedlugo. Niech mi ktoś przypomni jakie i jak to zrobić, żeby poczuć ATMOSFERĘ, żeby się cieszyć, żeby w ogóle miały jakiś sens. To się nazywa chyba (uwaga trudne słowo) empatia, albo inaczej mieć tą samą duszę, podzieloną na dwoje, czującą tak samo w tym samym momencie… Dałabym dużo, żeby móc powiedzieć „Niespodziewanka!” i zobaczyć zdziwione oczy. Tymczasem widzę w oczach odbicie moich własnych i nie ma w nich za grosz świątecznego ducha. Myślę o Wigilii u Teściuniuniuniów, o dzieleniu się opłatkiem i życzeniach szczęścia podszytych hipokryzją i zakłamaniem. Myślę, że warto to znieść tylko dla Smoka i tylko dla Niej tam idę. Myślę o słowach, które cisną mi się na usta i w głowę „jakoś dam radę, zawsze jakoś daję radę” i w uszach szumi mi odpowiedź na nie – moja własna. Myślę o tym, że nie tak to powinno wyglądać, nie tak powinno być. Że chcę zupełnie inaczej, zupełnie nie tak. Robię porządki w smoczej jamie, znajduję smocze ubrania rozmiar 56 i nie wyrzucam ich. Może się jeszcze przydadzą. Odwiedzam Marchwiaka i przynoszę Nowinę. Marchwiak robi wielkie oczy, a potem przytula i mówi „Ty wiesz, że ja chcę żebyś była szczęśliwa.” Zamierzam. Myślę o tych cholernych Świętach i jedyne co w nich widzę dobrego to Przyjaciele. Od dziś wiem, że WSZYSCY są ze mną. Głupia jestem, bo wiedziałam zawsze. Może to mój prezent na Święta – świadomość, że wszyscy, których kocham są obok, nawet jeśli są daleko i nie dadzą mi myśleć za dużo. Dziękuję.
Jakieś Święta podobno już niedługo… Jeślli istnieją jacyś bogowie, niech sprawią, żeby czas szybciej płynął, żeby zrobiło się „pstryk” i mamy nowy rok 2008. Rok zmian…
Tymczasem Smok zasnął na kanapie. Przeniosłam Ją do smoczej jamy – nawet nie otworzyła oczu. Najpiękniejsze zadanie życiowe na świecie? Dać Jej tyle miłości, ciepła i poczucia bezpieczeństwa, żeby nie obudziła się przebierana w piżamę… W granatowej pościeli, przytulona do niebieskiego misia spała, a ja stałam wpatrując się, jakbym widziała Ją pierwszy raz w życiu. Tego widoku nigdy dosyć…
Jakieś Święta podobno już niedługo… Czekam na TEN poranek, a potem niech się dzieje co musi… Jakoś dam radę, zawsze jakoś daję radę…

środa, 19 grudnia 2007

Podobno zakrzywiam...

…czasoprzestrzeń:))) Nie wiem jak, nie wiem czy potrafię odkrzywić jeśli będzie trzeba, ale widać mam różne ukryte talenty. Coś mi świergocze w duszy – skowronek jakiś tej zimy czy cuś?

Przyjechał Budowlaniec. Gadka, pierdoły, srutututu, wyliczenia. Dla ułatwienia dodam, że Budowlaniec ma 2 metry wzrostu, łapska jak bochny chleba, i belki z więźby dźwiga jak wykałaczki.
Budowlaniec: No a w poniedziałek jedziemy z synem karpia wypuścić.
Cleos: ???
B: No wypuścić rybę taka tradycja nam się zrobiła niechcący.
C:???
B: No nie ma kto ryby zabić.
C: A pan?
B: ??? JA??? Ja nie zabijam. Jedną zasadę w życiu mam i nie zabijam.
C: ???
B: No i jedziemy wypuścić do Świerklańca. Tylko, żeby mi w tym roku Dominiczek rybaka do wody nie wepchnął.
C:???
B: No bo w zeszłym roku, pojechaliśmy uwolnić Balbinkę i Dominik pyta, co ten pan robi. To mu powiedziałem, że lowi ryby. A co się z rybami robi, jak się je złowi? No je. No i Dominiczek rybaka łup do wody, bo mu nie będzie Balbinki wyławiał.
C: :)))
B: Awantura była na cały park.

No ja się z jednej strony rybakowi nie dziwię, ale żeby odławiać Balbinkę???!!!

sobota, 15 grudnia 2007

Kilka stron...

…w książce i wszystko wraca… Znowu jestem w tamtym domu, w tamtym pokoju…. Gdybym wiedziała, że ktoś tak realistycznie, tak prawdziwie opisze to, co wypieram z pamięci, nie czytałabym tej książki. Gdybym wiedziała, że przed oczami stanie mi nienawiść ubrana w niebieską bluzę w kratę, że przypomnę sobie strach…Jak bardzo chory umysł trzeba mieć, żeby napisać coś tam obrzydliwego? Mogłam przestać czytać… mogłam rzucić tę książkę w kąt, wyrzucić, schować, cokolwiek. Mogłam. Być może chciałam sprawdzić, czy potrafię nad taką rzeczywistością wykreowaną tylko na kartach książki przejść do porządku dziennego. Już wiem, że nie potrafię. Wszystko wróciło… jak bumerang. Wiem, że nigdy nie zdobędę się na to, żeby o tym opowiedzieć, wyrzucić z siebie z masochistyczną szczerością wszystkie szczegóły. Teraz wiem, że strony 305-323 opisują to dokładniej, niżbym to kiedykolwiek zrobiła ja sama. Tylko kto to przeczyta? Kto zechce poznać taką prawdę? W głowie kołacze mi się myśl, czy będę mogła spokojnie zasnąć, czy ułamki sekund zmieniające się w minuty przeszłości nie wyrwą mnie znowu ze snu z krzykiem. A potem nie będę mogła zasnąć, bo każde zamknięcie oczu przywołuje tamten widok. Pamiętam to… pamiętam nieprzespane noce, pamiętam irracjonalny strach, pamiętam jak długo trwało zanim zaczęłam śnić spokojne, normalne sny… Odłożyłam tę książkę na półkę, chociaż powinnam wyrzucić… Za późno… w pamięć wryły się wydrukowane na pachnącym farbą papierze słowa, składające się w zdania, składające się w moją przeszłość… Nienawidzę kiedy drżą mi dłonie… nienawidzę…

piątek, 14 grudnia 2007

Konwersacje

Na parkingu w Nowej.
Zmierzam do Devilka, Za mną rączo zmierza Majster Łuki tachając zwój kabla. Arbeiterzy pozostali wsiadają do swoich pojazdów.
Księgowa Blond: Cześć piękna, Miłego Weekendu.
Cleos: Cześć kobity.
Księgowa Bóbr: Ty nie mów Cleosia, że wczoraj ci trzech facetów pod maskę zaglądało, a dzisiaj ten coś za tobą targa?
Cleos: No jak widać.
Księgowa Blond: Coś ty mu powiedziała?
Cleos: Nic właśnie.
Księgowa Bóbr: Pewnie spojrzałaś wymownie…
Cleos: Właśnie nie. Sam porwał i pognał to niech targa.

Zwój został wpakowany do Devilka. Majster Łuki uśmiechnięty, jakby ten kabel sam szedł i wcale nie był ciężki pomachał mi na do widzenia. Pojechałam. Przyjechałam do domu, złamana lekko napoczynającym me boskie ciało grypskiem.

Grzech: Usiadłabyś ze mną w kuchni i pogadała.
Cleos: Chwila. Chyba jakieś choróbsko mnie bierze. Zaraz przyjdę tylko się przebiorę w coś ciepłego i wygodnego.
G: Ale przyjdź. Ale chodź już.
C: Kurna, jak ty jesteś chory, to nie dotykać, nic nie chcieć, nie ruszać i chodzić na palcach, a jak mnie rozkłada to mam lecieć, bo ty chcesz…
G: Tak, bo ja POWAŻNIE przechodzę choroby!

A ja jestem wurwa gruboskórny motorożec i generalnie choroby przechodzę niepoważnie i radośnie. Nosz…

czwartek, 13 grudnia 2007

Poszukiwanie zaginionej...

…dziury rozpoczął  Derektor Grzywka. Szukał, grzebał, zerkal i zaglądał całkiem głęboko, bo po czym  poddał się wołając na pomoc Derektora M.Derektor M rączym kurcgalopkiem podbiegł, zajrzał, pogrzebał, pokręcił, pomacał, po czym poddał się. Derektor Trzeci wysiadł z samochodu, podszedł majestatycznie i zaczął poszukiania od oględzin, potem palpacyjnie sprawdził różne możliwości, potem pokręcił głową i też się poddał. Chwilowo konsylium zastygło w bezruchu i drapało się po głowach wymieniając cenne uwagi na temat dziury (której nie było). W tym czasie Derektor Samuray wyglądając przez okno Gofera  zaparkowanego nieopodal ubaw miał po pachy. Mła także. W końcu, po długich oględzinach, macaniu, grzebaniu i debacie dziura się znalazła. W zupełnie nieoczekiwanym miejscu, tam gdzie nikt się jej nie spodziewał. Znaleziona dziura została wykorzystana, zalana płynem oraz przeklęta przez Derektorów, że taka ukryta była – no zupełnie jak nie-dziura. Tym sposobem trzech Derektorów + jeden widz Derektor odnaleźli wlew płynu do spryskiwaczy w Cherry Devilku, uzupełnili płyn zbiorowo i mogłam sobie pojechać w siną dal ze spryskanymi płynem szybami. Się ubawiłam – doprawdy:)))

wtorek, 11 grudnia 2007

Dzisiejszą notkę...

…sponsoruje motto życiowe Cleosi

I’M THE BEST FUCK THE REST!

Znaczy się wygrałam tę sprawę. Bo ja ZAWSZE wygrywam i dostaję to czego chcę. Wygrałam i mam obrzydliwą satysfakcję, że tych pieniędzy nie zobaczy ani on, ani Cerberzyca, ani ich dzieci, wnuki, prawnuki i wszystkie pokolenia w przód i w tył. Amen. Niech zdychają pod płotem  parchami porośnięci. Cztery lata czekałam na te słowa „sąd postanowił oddalić powództwo”, cztery lata bez miesiąca.

A jak kiedyś będę marudziła, że mi coś nie wychodzi, że nie daję rady, że jest do chrzanu, to mi przypomnijcie dzisiejszy dzień. I moje własne słowa, że mogę wszystko i nie ma rzeczy niemożliwych. I jeszcze ku pamięci: Cleosia nierychliwa, ale sprawiedliwa, bo ja mam czas moi mili, dla wrogów zawsze mam czas i niezgłębione pokłady cierpliwości w niszczeniu. I tak, owszem, jestem z tego dumna i niezwykle zadowola z siebie, bo jak sobie wyobrażę tę kosmiczną awanturę jaką zrobiła mu Cerberzyca, kiedy wrócił do domu, to jestem prawie usatysfakcjonowana. Prawie… bo jeszcze zostały sprawy karne… ale ja, jak już mówiłam mam czas…  Zemsta to doprawdy piękna rzecz:)

sobota, 8 grudnia 2007

Zakupy z nimi...

…są PRZEŻYCIEM:))) Muszę dojść do siebie jakoś… Skończyło się, jak przewidywałam – konwersacją na trzy głosy prowadzoną na powierzchni całego sklepu, ku uciesze pozostałych klientów i obsługi. Nowa zasada zakupowa brzmi „Wahasz się, nie kupuj”. Tym sposobem z powrotem na wieszakach wylądowała cała sterta ciuchów, a i tak zadowolenie (nie wiem jak pozostałych wiedźm, ale moje na pewno) pozostało. Szafa wzbogaciła się o czarny sweter, który śnił mi się już po nocach, spódnicę, która godnie zastąpi tą spaloną papierosem oraz sukienkę wieczorową, która nie wiem po co mi, ale jest boska. Kate skwitowała ją „wyglądasz jak syrena tylko ci ogona brakuje.” Konkluzje?
- należy domagać się większego rabatu w sklepie z bielizną, za sprowadzanie tam wszystkich koleżanek,
- nie należy obiecywać Whoever, że się ją powstrzyma przed wydawaniem pieniędzy w powyższym sklepie, bo wychodzi się potem na jędzę, a Who i tak robi co chce,
- należy kochać te baby, bo są jednorazowe.

Spędziłam urocze przedpołudnie słuchając, że jestem głupia, kretynka i co tam jeszcze chcecie i przysłuchując się jak mnie obgadują. A niech tam! Im wolno:)))
No to kobity, do następnego razu:)))

piątek, 7 grudnia 2007

SUPERMAMA

Supermama biega po lekarzach ze Smokiem przelewającycm się przez ręce. Targa te kochane 17 kilogramów po piętrach szpitala, użera się z lekarzami, gładzi blond główkę i tłumaczy „nie ruszaj się Smoku za bardzo, bo to kroplówka”. Spędza noc na smoczym tapczanie, bo „mamusiu a będziesz ze mną spała dzisiaj?” Wieczorem piecze ciasto dla gości i Mikołaja, żeby Teściuniuniunie mieli co zeżreć, jak już zaszczycą wnuczkę odwiedzinami. Potem załatwia Mikołaja, żeby się przebrał i przyleciał tymi saniami i przyniósł Smokowi wymarzonego robota, co chodzi, strzela, oczami świeci, kręci korpusem i robi larmo jak armia radziecka. Nawiasem mówiąc supermama wyjeździła się za tym robotem po kilku miastach, żeby Mikołaj za bardzo szukać nie musiał.
Następnego dnia supermama jedzie do pracy, w pracy odbiera telefon od Niani, że Smok płacze, bo ją ucho boli. Supermama wynajduje laryngologa spod ziemi, o nieludzkiej porze, bez skierowania, bez kolejki. Po pracy Supermama jedzie na przegląd Cherry Devilka, również bez kolejki, czekania, cudowania. Po przeglądzie do lekarza. Supermama tłumaczy, że pani doktor tylko zajrzy do uszka, a Smok płacze przeraźliwie i nie chce się uspokoić. Supermamie kroi się serce i oddałaby wszystko, żeby to ją ucho bolało, ale kurna głupie ucho nie chce boleć jej, tylko boli Smoka. Potem apteka, dom, kolacja, bajka, przytulanie, kąpanie, usypianie. Smok kaszle, prycha, wymiotuje, supermama zmienia pościel, smoczą piżamę, nalewa nowego soku do kubka. W końcu Smok zasypia.

Trzy dni. Trzy dni to niewiele, jeśli porównać to z całokształtem bycia matką. Trzy dni czasem wystarczają, żeby uświadomić kilka ważnych spraw. Jestem zwyczajnie zmęczona. Malutki problemik, przez to cholerne zmęczenie urasta do rangi problemu na skalę światową. Siedzę w pracy, podpieram głowę rękami i myślę sobie „niech mnie ktoś przytuli/zastrzeli/adoptuje”* (* niepotrzebne skreślić). Potem zbieram się w sobie i wykonuję pierdylion telefonów, do domu, do Dużego, do mechanika, do lekarza nr 1, do lekarza nr 2, znowu do lekarza nr 1 – i sprawy załatwiają się same. Dziwnym trafem zapominam o wykonaniu jednego telefonu. Na pytanie „Chcesz, żebym pojechał ze Smokiem do laryngologa?” – uśmiecham się tylko w duchu, bo jakże to tak? Ale myślę sobie, że któregoś dnia powiem „Jedź, bo nie mam siły się ruszyć.” I wtedy będę mogła odpocząć.

I to nie jest wcale tak, że myślę, że robię coś wyjątkowego. Że jakoś straszliwie się poświęcam i muszę góry przestawiać. Guzik prawda. To jest tak, że życie składa się ze szczegółów, z pierdół, które składają się na całokształt, z drobnostek, które do czasu nie mają znaczenia. I przychodzi taki moment, że znaczenia nabierają, pokazują parszywą prawdę, otwierają oczy. I te oczy niekoniecznie muszą być zadowolone z tego co widzą. Moje nie są. I pora to zmienić.

czwartek, 6 grudnia 2007

W mikołajkowym prezencie...

…od losu dostałam… konwersację apteczną:)))

Wchodzę do apteki, a tam przy okienku Starszy Pan. Starszy Pan ma lat na oko 70, czarny długi płaszcz, biały, długi szalik owinięty wokół szyi i przerzucony przez ramię, wypielęgnowane dłonie. Ogolony, elegancki, dobrze pachnący Starszy Pan stoi i konwersuje z Panią Aptekarką. W pewnej chwili zwraca się do mnie.
Starszy Pan: No widziała pani taką reklamę (wskazuje palcem). Pierszy raz coś takiego widzę.
Cleos: (patrzy czyta, a tam: „CHELA-CYNK, wzmacnia potencję i pozytywnie wpływa na popęd seksualny’)
SP: I tam piszą, że to dla mężczyzn jest.
C: Bardzo słusznie piszą.
Pani Aptekarka: (z uśmiechem) To samo temu panu powiedziałam, ale tylko się zdziwił.
SP: A pewnie, że się dziwię. Bo to trzeba mieć miłość w sercu. Jak się kocha sercem, to się chce kochać.
C: No w sumie racja.
SP: Wie pani, ja jak widzę taką śliczną panią magister (wskazuje na Panią Aptekarkę), teraz jak pani weszła i panią widzę (patrzy znacząco), to mi się od razu serce rwie. Tylko za stary dla was jestem.
C i PA: :)))

Uroczy. Naprawdę. I miał rację. Do tej pory mam przed oczami jego twarz i radosne oczy i uśmiecham się sama do siebie:)))

poniedziałek, 3 grudnia 2007

INSTYTUT GRACJI I ELEGANCJI

zaprasza

na przyspieszony kurs

WYWIJANIA ORŁA

Plan zajęć:
- eleganckie wchodzenie do domu,
- subtelne trafianie obcasem w fugę,
- malownicze ZIUUUUM,
- urocze okrzyki w kilku językach ze szczególnym uwzględnieniem „ożeszkurwamać”,
- wyjątkowo kobiece „PLASK” na zadek w półszpagacie
- synchroniczne podnoszenie zwłok z podłogi.

Zainteresowanych uprasza się o kontakt z prof. Cleosią Cleosiową – światowej sławy specjalistką od wywijania orłów.

Ilość miejsc na kursie OGRANICZONA!!!

niedziela, 2 grudnia 2007

Jeżeli istnieją...

…prawdziwie doskonałe chwile… to wczoraj była jedna z nich… Tuż za progiem. Jakby otworzyły się przede mną drzwi do magicznego świata, gdzie ktoś czyta mi w myślach i spełnia marzenia jednym machnięciem czarodziejskiej różdżki. A wszystkie one zaklęte w płomieniu świecy…

sobota, 1 grudnia 2007

Obudziłam się...

…mokra jak szczur, telepiąc się z zimna, chociaż kaloryfer daje z siebie wszystko. Czerwona piżama nadaje się do wykręcenia. Termometr pokazuje dużo więcej niż powinien – skubany. Chciałam się napić syropu, żeby móc wreszcie przemówić ludzkim głosem, a nie chrypieć, ale nie dałam rady odkręcić nakrętki. Nie mam siły. Syrop nieruszony stoi malowniczo na kredensie. Smok już woła o ubieranie i basen, a ja staram się zachować równowagę i się nie przewrócić. Ręce mi się trzęsą jak w delirce, wewnętrznie telepie się wszystko tak, że mam wrażenie że czuję drgającą z gorączki wątrobę, o trzustce nie wspomnę. Głos…hm… charkot raczej, który się ze mnie wydobywa jest doprawdy uroczy – mogłabym dubbingować jakiegoś kosmicznego gluta niekoniecznie przyjaźnie nastawionego do ziemian.
Najpierw basen, potem zakupy smoczych ciuchów, potem sprzątanie, a potem się przewrócę i stracę przytomność aż do wieczora. Niech mi tylko minie to wewnętrzne nietrzęsieziemi, bo imprezowanie z drgającymi wnętrznościami może się okazać średnio przyjemne…