…delikatnym łamaniem w kościach i zmiennym zimno-ciepło-zimno-ciepło. W pracy. No to postanowiłam wrócić do domu i umrzeć. Ale zanim wróciłam, umarłabym przez jakiegoś palanta w czerwonym chyba golfie, co był wymusił pierwszeństwo i byłby mi się uroczo wpakował w drzwi lewe. Dzieki ci bloże, za zdechłe resztki marnego refleksu. Uciekłam w prawo mieląc w zębach „no pewnie bo po chuj żyć wiecznie.” Drzeć na palanta mi się nie chciało i tak by nie usłyszał.
Wróciłam i padłam. Serial co miał być oglądany leży odłogiem do dziś, bo przespałam 3 godziny powyginana na obrzydliwej zielonej kanapie pomiędzy Smokiem, Frankiem i Świnią. Obudziło mnie urocze 38,4. Zapakowałam Smoka i siebie do łóżka, termometr wskazał równie urocze 39,2, zimno-ciepło-zimno-ciepło wzbogaciło sie o dreszcze i inne tam dziwactwa gorączkowe. Zapodałam sobie Fervex i zajęłam się ssssyczeniem. przez chwilę, bo mi się nie chciało wysilać. Efekt raczej mierny, nie sądzę, żeby cokolwiek dotarło do łepetynki. W nocy koło 01:20, 02:40, 03:15, 04:45 budziło mnie urocze 39,6. Wypoczęłam doprawdy.
Poranek powitałam z zadziwiająco niskim 38,7. „Jak się czujesz kochanie?” Nosz kura mać doskonale jak widać i nie mów do mnie, bo nic nie jest ok i udawanie, że syczenia nie było nie wpłynie na zmianę mojego stanowiska. Sssssssss.
A potem wjechałam radośnie pod tramwaj niemalże. Przemiły pan motorniczy był łaskaw się zatrzymać, żebym mogła Cherry Devilka z torów usunąć. No, nie widziałam go, tak? Widocznie deszcz i 38,4 wpływa ujemnie nia postrzeganie świata.
Marudzę. Trochę. Niech mnie ktoś przytuli:(
APDEJT: Mój nadworny znachor tudzież szaman zwany Aphazelem faszeruje mnie gripexem. Pomaga. Gorączka spadła. No dobra, mogę żreć to świństwo, ale do lekarza nie pójdę. O nie:) :*
A kolekcja liczy już 9 sztuk:)))
APDEJT 2 Według szamana jestem: gupolkiem, ślamazarą, psują, bidulką, ciamajdą, mułkiem. Bywam też rozciamciana i rozmemłana. No chyba w końcu wezmę i walnę fochem:) Tyle końplementów na raz:)
… w radio „It’s a beautiful life” Ace of Base, malutka szpileczka wbita prosto w oczko w kolorze blue siedzące na ławie oskarżonych… tak niewiele, a Cleosia kwitnie, gęba jej się cieszy, macha łapką do Pana w Mercedesie, co ją grzecznie przepuścił, Pan się uśmiecha – a miej sobie chłopino trochę radości w życiu:)
Słońce sprawia, że odżywam, muzyka, że nabieram szwungu i lekkości. Deptanie po paluszkach wrogowi wiszącemu nad przepaścią sprawia, że czuję się jak ruski czołg, co idzie przez życie taranem i tylko za przeproszeniem lufa mu się uśmiecha. Gdybym była czołgiem, dzisiaj dałabym się pomalować na różowo, na lufę założyłabym futrzaną mufkę z zebry (for Aph only) a w czołgowy odwłok kwiatek z pawim piórkiem – niech przynosi nieszczęście tym, którzy będą leżeć wkomponowani w glebę, po tym, jak po nich przejadę:)
…wymuszone przez Smoka „Mamo jedziemy na budowę? Jedziemy? Jedziemy?” zaowocowały refleksją. Kilkoma w zasadzie.
Droga na Hacjendę kojarzy mi się wyłącznie z murowaną z kamienia restauracją, w której pachnie tradycją i bigosem „Musimy tu koniecznie kiedyś przyjechać na obiad” i ze stadniną przy tej restauracji i stadninowym szałem „Muszę się nauczyć jeździć konno.”
Wjazd do Wsi przypomina nadjeżdżający z naprzeciwka samochód i szybką jak błyskawica myśl „Nie zdążę mu zjechać z drogi”. Potem cudem zdążyłam, a w chwilę potem stojąc na poboczu, rycząc w kierownicę posyłałam SMSa. Do dziś nie wiem co pomyślał, kiedy go odebrał. W odpowiedzi napisał „O której i gdzie?” i wtedy chyba pierwszy raz przeszło mi przez myśl, że przy Nim znajdę spokój, którego mi potrzeba.
Hacjenda… cóż… miała być rajem na ziemi, wymarzonym wytęsknionym miejscem, oazą spokoju i szczęśliwości, Helplandem… Patrzyłam dziś na te mury z uśmiechem, bo przed oczami miałam Dziobaka, który chodził po fundamentach i udawał, że WIDZI tą kuchnię, ten salon i werandę. Przez drzwi kuchenne wyszłam do ogrodu, spojrzałam na Jabłoń Co Jest Gruszą i o mały włos roześmiałabym się głośno, na wspomnienie dziobakowego grilla, i udawania zwierzątek, i udawania samolotów, i bananów w boczku.
I tyle. Patrząc na Hacjendę widzę Przyjaciół. Same mury nie mają zupełnie znaczenia, ani mnie cieszą, ani martwią. Myślę o nich wyłącznie w kontekście ich wartości rynkowej i tego, jak szybko znajdzie się kupiec. Parę miesięcy temu kupilam zestaw dłut, żeby na desce wypisać ten „Helpland”. Dłuta leżą na półce i czekają na deskę, którą być może wkrótce kupię. I wypiszę ten „Helpland” wkładając w ten napis tyle serca i mocy ile tylko potrafię. Bo prawdziwy Helpland jest tam, gdzie Przyjaciele czują, że jest. Nie tworzą go mury, dach, widok z okna. Prawdziwy Helpland to MY, Oni dla mnie i ja dla Nich. Prawdziwy Helpland to takie miejsce, do którego Iwa, Red Bull, Mąż będą chętnie przychodzić, gdzie nie będą czuli się intruzami. To takie miejsce, gdzie o każdej porze dnia i nocy Marchwiak i Dziobak będą mogły zadzwonić, i z którego ja będę mogła zadzwonić o 2 w nocy swobodnie. To takie miejsce, gdzie Kate oddająca sukienki, nie będzie musiała przerzucać ich przez próg i umykać czym prędzej. Ja wiem, że Oni może TAK tego nie widzą, JA tak widzę i wiem, że chociaż staram się bardzo mój Helpland trochę porósł chwastami i obrócił się w ruinę. Dlatego gdziekolwiek w końcu nie wyląduję, gdziekolwiek zamieszkam, nad drzwiami zawiśnie deska z napisem, który tylko w niewielkim stopniu odda to, co będzie ZA drzwiami. A za drzwiami będzie Helpland prawdzimy – MÓJ i NASZ…
APDEJT 1 Dzisiaj o godzinie 16.00 nastąpiło spotkanie na szczycie:) Sirenqua przybyła, zasiadła i jeśli spodziewacie się Państwo napuszonego babiszona to absolutnie odradzam spotkania z Sirenquą, bo ani ona napuszona, ani babiszon. Zagadałam biedaczkę na amen, ale mam nadzieję, że następnym razem każe mi się po prostu zamknąć, żeby samej móc powiedzieć więcej niż 3 zdania ciurkiem. No tak mam, że gęba mi się nie zamyka – nic nie poradzę. Mam też nadzieję, że spełniłam oczekiwania jędzowatości i żmijowatości, a udzielone korepetycje zniwelują jakoś efekt tsunami, który podobno moja wredziolowatość wywołuje. Czekam na więcej:)))
APDEJT 2
Po oficjalnej prezentacji tajemnica przestała mieć rację bytu.
ON – towarzyszył bogini Bastet
- bogini miłości i płodności, matce Maahesa i Chonsu – boga księżyca. W okresie Starego Państwa była związana z kultami wojowniczymi i nazywana “matką boga bitwy”. W okresie Nowego Państwa utożsamiana ona była z boginią wojny Sechmet-Mut, której imię oznaczało “Potężna”, a która w Starym Państwie nazywana była Matką Królów, lecz w jej osobie splatały się straszliwe moce, a jej gniew był równoznaczny ze sprowadzeniem chorób i zaraz, Tefnut – boginią ciemnej otchłani podziemnej i Hathor – boginią nieba i zmarłych, uosobieniem Wielkiej Macierzy. Była córką boga słońca Re. Bastet posiadała dwa oblicza. Jako bogini płodności i opiekunka ogniska domowego uważana była za łagodną boginię opiekuńczą. Jednak przybierała też drugą postać, aby chronić króla na polu bitwy, wtedy ceniono ją za zwinność i siłę.
ONA – bogini Wadżet w czystej postaci. Opiekunka faraonów. Atakująca, była znakiem władzy królewskiej. Nazywana Słonecznym Okiem Boga Ra – zapewniała władcom bezpieczeństwo. Była promieniami słońca: życiodajnymi i śmiercionośnymi, które symbolizował ureusz.
Mam ich oboje – moje symbole miłości, wojny, śmierci i władzy.
…najbardziej nie lubię głupoty i góralskiej muzyki.
Przylazł z samego rana Śliski – taki nasz uroczy donosiciel pracowy – świńskie, przymrużone, świdrujące oczka.
Śliski: Miałaś się dowiedzieć, czy szef ma jeszcze podgląd na to, co przeglądamy w necie. Cleos: Jaką masz przeglądarkę? Śliski: Ale o co chodzi? Cleos: No jak wchodzisz na strony to przez co – IE czy Firefoxa? Śliski: No na tym… na Onecie mam pocztę.
Wymiękam:)
Śliski: Dobrze dziewczynko, to przyjdę potem jeszcze zobaczyć co robisz. Cleos: A co ty chłopczyku jakiś kapo-gestapo-uprzejmie donoszę jesteś? że przyjdziesz zobaczyć CO robię?
Nawet się nie obruszył…
Śliski (w kontekście zbliżającego się weekendu): Bo ja to wódki nie lubię i nie piję. Cleos: A co pijesz? Śliski: No raczej drinki, czasem piwko. Cleos: Taaak, to tak kobieco…
Nie obraził się, bo pewnie nie zrozumiał drwiny podszytej kpiną.
…transformacja. Taka w zasadzie dzisiaj niezauważalna. W sumie, jak dla kogo. Słowa jak kosteczki lodu – sssssama ssssłodycz. Smok wczoraj „Mamo, dlaczego się tak uśmiechasz? – Bo mi wesoło kochanie.” – szybki rachunek ssssumienia – o tak wesoło, na myśl o tych konwulsjach zdychającej pomalutku zwierzyny. No, niech mnie teraz ktoś spróbuje ruszyć… Tego muru nic nie przebije, opancerzyłam się gniewem. Teraz mogę sssspokojnie ruszać na wojnę, ssssystematycznie paląc i niszcząc po drodze wszyssssstko.
…Kobry to mądre zwierzęta… wystarczająco piękne, żeby chciało się podejść do nich możliwie jak najbliżej, wystarczająco cierpliwe, żeby czekać na właściwy moment, wystarczająco szybkie, żeby ukąsić nawet ostrożnego przeciwnika, wystarczająco śmiertelne, żeby potem patrzeć na agonię… Atakująca kobra rozwiera najpierw pysk w jakby uśmiechu „Mamo, dlaczego się tak uśmiechasz?”…
…dzięki. Tym, co zapomnieli – no cóż i tak nie obchodzę:)
Smok recytujący wierszyk o babci do czarnego, granitowego krzyża – ponad moje siły… „- Mamo, a dlaczego plababcia się nie uśmiechnęła? – Uśmiechnęła się Smoku, widzisz jak słonko świeci? i jak drzewa szumią? Babcia się tak uśmiecha do ciebie. – Acha. Mamo, mogę położyć kwiatka? – Jasne Smoku. – Wszystkiego najlepsiego z okazji dnia babci plababciu.” I naprawdę… drzewa szumiały inaczej…
…dobry sen, dobre śródprzebudzeniie, dobry poranek i przedpołudnie. Niewiele, tak wiele, wszystko. Moje gorsze „ja” uśpione, budzi się tylko chwilami i syczy ostrzegawczo „zossssstaw mnie w sssssssspokoju”. Nie działa, nie dociera… Ssssstaram się panować nas sssssobą. Brrrr. Kino ze Smokiem odrywa od złych myśli, niszcząca energia znajduje ujście w śmiechu, kiedy Smok krzyczy z fotela na cała salę kinową „Dasz ladę szczulku dasz ladę, złap się książki i płyń!!! Płyyyyyń!!!” Skupiam się na bajce, na śmiesznej historii – a i tak każda komórka odczuwa tą obecność zapamiętaną z Wiejskiego Rancho Kate, kiedy widziałam bajkę po raz pierwszy. „Mamo, mamo dlaczego on płacze?” Odrywam myśli od innego obrazu „Bo mu szczur uciekł, a myślał, że mu pomoże”. Koncentruję się na rozsypanym popcornie, na odkręceniu butelki z wodą, na usadzeniu Smoka na miejscu i utrzymaniu Jej tam przez chwilę. Bajka się kończy. Szczęśliwie. Więc dlaczego z ledwością hamuję cisnące się pod powieki łzy? Przed oczami staje mi wczorajszy dialog „- To co może rodzinnie? – Uprzedzając twoje pytanie raczej nie. – No tak w takiej sytuacji to faktycznie nie darady.” Dlatego…
…Cherry Devilka ze zwichniętą nogą lewą stanowi malutki problem. Malusienienieńki. Bo albo utrzymujemy taką prędkość, żeby nie musieć zmieniać biegów i wciskać sprzęgła albo powinien nas ktoś pchać – za przeproszeniem. Zdjęcie buta, który do tej pory robił za opaskę usztywniającą okupiłam zgrzytem zębów i przemielonym przekleństwem. Ben-Gay oraz Voltaren Żel wymieszane śmierdzą cudnie. Bandaż elastyczny i byle się nie ruszać. Komentarz G zamykający się słowami „Ooo, możesz chodzić to jednak cię tak nie boli” puściłam mimo uszu, bo Smok akurat chciał kulki z mlekiem na kolację i MUSIAŁAM do tych kulek dojść i do tego mleka. Grunt to trzymać fason i prosto kręgosłup. Czy ja kuleję? Ależ. Kobieta Grabarz idąc ze mną przez parking wczoraj też się zadziwiła „Ale ty w ogóle nie kulejesz”. Jakaś głupia kostka lewa, nie będzie mną rządziła, więc NIE nie kuleję, zaciskam zęby i nikt nic nie widzi. Jedyna chwila słabości trwała krótko, jakichś kilka sekund kiedy zrobiło się „chrrruuup” i potem jeszcze raz „chrrruuuup” i musiałam się wesprzeć na wyciągniętej pomocnie ręce. Próg odczuwania bólu mam przesunięty dosyć wysoko na szczęście. Smok podczas wieczornej kąpieli do miseczki nalał wody, spienił pianę, stworzył miksturę. Siedzę na brzegu wanny i bandażuję kostkę. Smok: Mamo wsadź tu nogę do miseczki, zlobiłam eliksil i on ci wyleczy nóżkę. Trzeba wsadzić nogę i wymoczyć, to cię przestanie boleć.
…Pan Karnaku, przyjął postać jej małżonka, Króla Górnego i Dolnego Egiptu Aa-cheper-ka-Re. Znalazł ją śpiącą we wspaniałościach jej pałacu. Obudziła się na zapach boga i roześmiała się ku Jego Wysokości. Natychmiast ruszył ku niej, ogarnęła go namiętność do niej, skłoniło się serce jego ku niej i sprawił, że ujrzała go w jego boskiej postaci. Kiedy zbliżył się do niej, uradowała się widząc jego doskonałość, a miłość do niego wypełniła jej ciało. Pałac wypełnił się wonią boga, wszystkimi jego zapachami z Puntu.”Nie znam doskonalszych metafor, trafniejszych słów, czystszej formy. Wyryte w skale przetrwały tysiąclecia. Nic nie jest tak trwałe jak tamten świat, nic nie trafia tak doskonale w teraźniejszość jak tamta przeszłość. Nic nie ma takiej mocy jak tamta magia zaklęta w kamieniu, w ziarenkach piasku. Nic nie zastąpi boskiej Maat ukrytej we wzniesionym jak do koronacji łbie kobry. Może jestem dziwna, może ktoś się popuka palcem w czoło, ale jestem bardziej TAM niż tu. Takie moje miejsce w czasoprzestrzeni…
… – niespełnione nadzieje, góra – osiąganie celu, od tego jaka jest wysoka zależy jakość celu, okno zamknięte – przeszkody w zamiarach, odwaga zawiedzie cię do celu, szyba – spełnienie marzeń, szyba czysta – zostaniesz życzliwie przyjęty, wiatr – otrzymasz puste przyrzeczenie, widok piękny i rozległy – szczęście i dobrobyt, krajobraz górzysty – bez wielkiego trudu uzyskasz korzyści.
…że stanowczo domagam się wiosny. I żeby było zielono. I ciepło. I burz wiosennych. I pączków na drzewach. I tulipanów. I ptaszków pitolących. I żebym mogła zapomnieć o kolekcji futer… …I dupa jednym słowem, bo się jakoś nie zapowiada i nawet wiosenny makijaż a la Elle czy tam inne Cosmo czy Avon czy Pani Domu nie pomoże. A mnie POTRZEBA zielonego już teraz, natychmiast, w tej chwili, bo w przeciwnym wypadku nie ręczę za siebie.
A tak by the way, jakby ktoś nie zauważył, temu Blogusiu życzymy wszystkiego najlepszego z okazji pięciolatki. Autorka informuje, że kwiaty, prezenty i karty gratulacyjne przyjmuje gońcem w Nowej, w domu, gołębiami pocztowymi, m@upami oraz ostatecznie w komentarzach:))) Buzi Wam za cierpliwość przez te pięć lat.
Niniejszym w tym miejscu, w którym jesteś ze mną od początku chciałabym Ci życzyć. I różne życzenia przychodzą mi do głowy, prozą, poezją, mniej lub bardziej wydumane i takie, które usłyszysz dzisiaj pierdylion razy i takie megaskryte. I wszystko to nie jest tym, czego chciałabym Ci życzyć. Dlatego przyszły mi do głowy słowa, które zupełnie nie pamiętam kto powiedział, ale to bez znaczenia, bo one oddają to, czego starsza siostra chce dla Ciebie.
„Przyjaciele są jak anioły, które podnoszą nas, kiedy nasze skrzydła mają kłopoty z przypomnieniem sobie jak się lata.”Sama już jesteś takim aniołkiem, teraz Ci życzę, żeby wokół Ciebie zaszumiało od skrzydeł. I żeby to Twoje Drugie Skrzydło okazało się takim aniołem, bo tylko z nim znajdziesz spokój, miłość i ciepło w największy mróz. I tego Ci życzę. Z całego serca, bardzo bardzo.
Po pierwsze większość narodu jeździ jak heteroseksualni inaczej więc mknę Cherry Devilem, a raczej usiłuję mknąć i klnę na czym świat stoi. Mogę wyłącznie, kiedy jadę sama, bo kiedy jadę ze Smokiem słyszę „Mamo, nie wolno tak mówić!” wypowiedziane karcącym tonem, który mnie naprawdę naprawdę zawstydza. Na pytanie jak wolno mówić, Smok odpowiada stanowczo „Jak jedziesz babo! albo chłopie. Tak wolno.” Do dopsz, postaram się.
Po drugie domowe SPA mi służy, gdyż ponieważ nie dosyć żem się zrobiła jeszcze bardziej najboskiejsza, to jakoś kosmiczny nastrój pt.: wszystkiego mi się chce a najbardziej WIADOMO CZEGO, minął bezpowrotnie. I dobrze, bo jeszcze chwila, a mózg by mi uszami wyparował od tych wizualizacji. No dobra, ja wiem, że to niepopularne tak się przyznawać do dzikich chuci i żądzy, ale co ja poradzę, no. Widocznie mi niepopularność pasuje. Gorzej z frustracją, więc te kalmary zaspokoiły potrzeby rozkoszy…hmmmm… podniebienia i niech tak może zostanie. Jak u baby w ciąży normalnie – aktualny nastrój nosi tytuł „Potrzeba mi przytulania i mruczenia i głaskania i w zasadzie niech mnie ktoś opatuli kocykiem w kurczaczki czy tam inne szczeniaczki i po prostu obok BĘDZIE.” Tiaaa.
Po trzecie wkurza mnie, kiedy Derektor Grzywka mówi o Paniach z Produkcji „baby”. I jeszcze chwila, a nie wytrzymam i Mu grzecznie zwrócę uwagę. A jeszcze bardziej wkurza mnie podejście niektórych samców, którzy oburzeni harmonogramem mycia korytarza (długa historia moi mili bardzo długa) wymyślili, że „baby” będą myły korytarz nie raz, ale trzy razy w tygodniu, żeby oni nie musieli ruszyć mopa nawet kurna mać paluszkiem. Książęta kurdebele. Osobisty mój wkurw pt.: „nie najęłam się tu za sprzątaczkę” nieco zmalał, bo skoro wszyscy robimy chlew, to i wszyscy sprzątamy. A tu się okazuje, że mamy nadludzi, którzy walnęli fochem z przytupem i nagle są równi i równiejsi na BlockHausie Nummer Zwei. Szlag. To się nazywa solidarność, no nie ma co.
Po czwarte miałam sen… koci taki… Obudziłam się o 04:13 z uczuciem ciepła tuż pod mostkiem. Takiego ciepłego ciepła, co się rozlewa po duszy bliskością, obecnością, zapachem, spojrzeniem zawieszonym w przestrzeni, dźwiękiem głosu, wyobrażeniem. Lubię się tak budzić. I takie sny lubię. Reszta lubienia poszła w eter i sieć SMSem wysyłanym w ramach pobudki. Lubię… po prostu.
Bierzemy płyn do kąpieli o zapachu białej lilii i wlewamy szczodrze do wanny, do której wlewamy również wodę w temperaturze wrzącego wrzątku, dodajemy trochę oliwki. Bełtamy łapką, robiąc megapianę. Nie zapominamy o wyjęciu smoczych zabawek kąpielowych, bo głupio byłoby usiąść zadkiem jakkolwiek uroczym acz sporym na żółwiku na przykład, tudzież na Nemo. Na taboreciku obok wanny stawiamy puszkę zimnego piwa, wyjęty z zamrażalnika kufel, paluszki Beskidzkie solone oraz (dla smakoszy) kalmary smażone zamiast chipsów. Obok tego kładziemy literaturę relaksującą – w tym wypadku „Hatszepsut”. Spinamy włosy w nieład artystyczny. Wchodzimy do wanny. Smok chce soczku. Olewamy soczek – niech się obsłużą albo pozabijają, ja się relaksuję. Zmywamy tapetę, nakładamy maseczkę, przegryzamy ośmiornicą. Zdejmujemy maseczkę, spłukujemy fizjognomię. Robimy peeling. Popijamy piwo. Wmasowujemy krem w stopy i czekamy aż odpadną. Czytamy. Przegryzamy ośmiorniczkę. Popijamy piwo. Stopy nie odpadły, spłukujemy krem. Leżymy, wrzątek paruje, czytamy, chłoniemy zapach lilii. Paluszek – piwko- kalmarek – Hatszepsut – paluszek…itd., itp. Mijają dwie godziny prawie. Piwo się skończyło, paluszki zeżarte, kalmary także, woda wystygła – wyłazimy. Broń bloże nie wycieramy się w ręcznik, tylko owijamy uroczo i pozwalamy wodzie się wchłonąć, a oliwce z wody wyleźć spod skóry. Następnie balsamujemy zwłoki, a ponieważ nie robimy tego często wydaje nam się, że za mało tego balsamu więc jeszcze, i jeszcze, i jeszcze, a potem to cholerstwo nie chce się wchłonąć za skarby świata. Więc ten badziew się wchłania, a my w tym czasie bierzemy klej do końcówek włosów i dbamy o chaszcz na głowie. Następnie szczotkujemy chaszcz szczotką z naturanego włosia. Badziew się wchłonął, przywdziewamy bluzę o 6 rozmiarów za dużą, nakładamy krem do oblicza za 9,90, stajemy przed lustrem i mówimy „I po kiego grzyba mi bylo potrzebne SPA?”, po czym szlochamy rozpaczliwie, bo chcemy okładów z czekolady, błota z Morza Martwego i masażysty i żeby ktoś koło nas skakał i dogadzał i rozpieszczał.
…jak dzisiejszy nadaję się wyłącznie do założenia kagańca i przywiązania do drzewa w lesie. Z daleka od ludzi, żeby niekomu nie zrobić krzywdy i żebym mogła uspokoić własne myśli, o hormonach nie wspomnę. Do tego konwersacja poranna z Kobietą Grabarzem kręciła się przez ponad godzinę wokół szyjki macicy za przeproszeniem, co prawda w ginekologicznym jej znaczeniu, ale jednak. I JAK ja się pytam, JAK mam myśleć o pracy? Samiec pilnie potrzebny:) Natychmiast! Do wielokrotnego wykorzystania:)
Cleos: Pokazywałam ci przecież co masz zrobić jak cię znowu uderzy. (no dobra wiem, że to nie specjalnie wychowawcze, ale żaden samczyk kurduplasty nie będzie mojego Smoka tłukł)
S: Ale będę siedziała za kalę przy stoliku.
C: To ja mam inny pomysł. Jak cię będzie chciał uderzyć, to go złap za rękę o tak, i powiedz, że tak nie wolno, bo cię to boli.
S: Ja mam lepszy pomysł mamo. Powiem mu „nie dlaźnij lwa, bo lew to ja!”
No w sumie…:) faktycznie lwica z Niej jest.
Sirenqua ma rację, coraz trudniej pisać półsłówkami, coraz trudniej te półsłówka znaleźć, nawet jeśli się jest wybitnym humanistą i książki się pisze. Pisałabym tam, gdzie „Dear Diary,…”, ale nie mogę. Mimo wszystko w sieci bezpieczniej. Podłe plany knują się same. Kilkanaście minut rozmowy z Who na gadu sprawia, że wstępują we mnie nadludzkie siły. Może to poczucie solidarności? Może co innego, nie wiem. Nieistotne. Ważne, że plan się krystalizuje, wytyczają go już nie tylko pomysły, ale konkretny termin. Wychodzi na to, że zrobimy to razem Who i dobrze, bo w grupie raźniej, i dobrze bo pora najwyższa żeby pierdyknąć pięścią w stół, i dobrze, bo niepewność, niezdecydowanie, gdybanie przyprawia o koszmarny ból głowy i niszczy każdy dzień, wkładając w kolejne minuty codzienności cień nie do rozświetlenia. Dawno niczego tak nie było mi potrzeba jak teraz tego słońca, które pamiętam jak przez mgłę. Niech wraca i już zostanie, bo mi zimno i ciemno i smutno. Potrzebuję powietrza, przestrzeni, życia – niedużo, tyle żeby starczyło dla podładowania akumulatorków, żebym mogła znów poczuć się wypoczęta, wyprostowana jak struna, z fasonem i postawą jak do paso, a nie do wiejskiej polki galopki po sześciu piwach.
A w ogóle to śniła mi się leśna polana pełna margaretek i stokrotek. Ktoś ma pomysł na interpretację?
…otwieram oczy, a tu – niebieska zasłona. Tuż przed moją twarzą, w moje oczy wpatrzone oczy niebieskie, tak blisko, że świata poza nimi nie widać. I ani „dzień dobry”, ani „cmoknij się w nos”, tylko „kocham cię mamo”. Wstała i pobiegła do swojej jamy budować „mamo mamo pacz jaki siamochód”. Zostawiła po sobie wygrzane miejsce na poduszce, na której mieści się cała i trzy słowa wyszeptane mi prosto w nos. Bo ona wie, że wielkie wyznania prawi się szeptem…
…smakuje na zimno – taka wyjęta prosto z lodówki, gdzie ani uczuć, ani współczucia, ani litości, ani zrozumienia, ani wahania. Zemsta najlepiej pachnie, kiedy zwierzyna zdyszana po ucieczce myśli, że to już, że już koniec, że gorzej nie będzie a tu nagle pierdut! Zemsta ma kolor czarnej garsonki, którą wdziewam, kiedy idę do sądu. Zemsta najbardziej cieszy, kiedy można popatrzeć w te wystraszone oczka, rozbiegane, wołające „i co teraz ze mną będzie… i moją żoną… i dziećmi?” Mam to gdzieś. Kolejne wezwanie na rozprawę wróży zwycięstwo całkowite, totalne, KO, to już nawet nie zwycięstwo – to masakra i pogrom absolutny. Ci, którzy jak MJ myślą, że odpuszczam, że zadowalam się wygraną małą bitewką, nawet jeśli ta bitwa trwała 4 lata, ci którym się wydaje, że wystarczy mi wbijanie szpileczek, kiedy mogę przywalić maczugą tudzież toporkiem, ci mylą się i przekonują o tym z czasem boleśnie. Wściekłość przechodzi mi jedynie wtedy, kiedy robaczek leży rozdeptany pod obcasikiem zgrabnych butów i kwiczy prosząc, żeby to już był koniec i finito. Wtedy dopiero przychodzi dzika satysfakcja i mogę sobie przybić piątkę z moim gorszym Ja. Czeka mnie jeszcze jedno starcie. Takie decydujące, takie które wbije gwóźdź do trumny. Liczę się z przegraną, ale szanse mam spore – kalkuluję więc i szukam najlepszej drogi. I znajdę ją choćbym miała nie spać do samego 28-go stycznia. I jeśli wygram… kiedy wygram… call me Miszczyni Podłych Planów.
… „Echnaton i Nefertiti” i Harry Potter. Tak, tak wiem, obiecałam, że jak skończę Hatszepsut to przeczytam Wiedźmina ciąg dalszy… Ale Wiedźmin to jeden wieczór, jeden magiczny wieczór, noc jedna, a gdzie reszta? Żeby nie myśleć – czytam, pochłaniam, w pamięć wbijają się niby nic nieznaczące szczegóły egipskich obrzędów, że tam jakiś Byk Stojący czy inny Sfinks na barce i inne takie. Zafascynowanie trwa. Jakbym czytała o świecie, który jest mi z jakichś przyczyn niebywale bliski, mój taki…
Nieprzespane noce owocują sławetnymi cleosiowymi myślotokami. Gdzie myśli mieszają się z czytanymi słowami, gdzie na granicy świadomości rejestruję, że to już nie moje przemyślenia, że to ktoś opisał co czuję. Nie ma takiej siły, która zatrzymałaby pęd tego, co wyprawia mi się w głowie. Rozmowy łatwe – trudne, pajacowe – poważne, rzeczowe – pozaświatowe. Plany, obawy, radości, smutki, wsparcie i ta cholerna pustka. Definiuję szczęście od nowa, z każdym słowem, myślą, z każdą rozmową, z każdym samotnym starciem z rzeczywistością. Definiuję szczęście i wychodzi mi, sama nie wiem co – mieszanka orgiastycznego zadowolenia z obcowania w każdym wymiarze i bezsilności, i poczucia osamotnienia, ioptymizmu w planowaniu, i chwilowych słabości, i siły jaką mam ot tak po prostu, bo tak trzeba i nie da się inaczej. I tak, wiem, nie jestem sama, są Przyjaciele, mogę przyjść wygadać się, wyrzucić z siebie nadmiar myśli, żeby zrobić miejsce dla nowych, nie wiem czy lepszych czy gorszych, może innych, może znowu tych samych… Ale przychodzi taki moment, gdzieś między progiem pokoju a wejściem do kuchni, kiedy odwracam się, wyraz twarzy się zmienia, uszy zamykają się na słyszane słowa – nie ma mnie. Na dźwięk własnego imienia odwracam się z maską na twarzy, uroczą, czarującą, przyklejoną, martwą tak zupełnie, że tylko resztkami rozsądku unoszę kąciki ust w uśmiechu. I powtarzam sobie w myślach, że to takie kolejne przedstawienie Teatrzyku „KRACH”, kolejna rola, kolejne wyzwanie. Potem sama sobie wręczę Oscara, za aktorstwo doskonałe. Przychodzi taki moment, że brakuje normalności, głosu w słuchawce, zwykłego SMSa, dowodu, że to nie sen, że dzieje się naprawdę i nie wydumałam sobie tego w kolejnym chorym myślotoku.Przychodzi taki moment, chwila dosłownie, kiedy potrzeba poczucia, że to jawa jest silniejsza niż rozsądna argumentacja. Nie znajduję sposobu. Nie mam nic. Nie mogę mieć. Wiem. I jak ostatnia kretynka sama sobie tłumaczę, że tak być musi. I dociera do mnie dopiero wtedy, kiedy ostatkiem sił powstrzymuję łzy, których nie będę potrafiła wytłumaczyć. Że to będzie najdłuższa, najtrudniejsza, najbardziej parszywa rola w moim życiu. I tak wiem, że na końcu czeka mnie owacja na stojąco, czerwony dywan, światła jupiterów i w ogóle Hollywood. Ale póki co, dzisiaj, dam sobie pomarudzić, że mi źle, że pusto, że trudno, że nie mam nic, nie mogę mieć – wiem…
Wzorem Calenduli: kto pragnie już wkrótce uzyskać dostęp do niniejszego blogusia, podanie (min. 2500 znaków) ze zdjęciem przesyła na cleosanthia@wp.pl i modły zanosi, żeby mi się chciało je pozytywnie rozpatrzeć:)))
Postanowienia noworoczne mam dwa. Pierwsze, niezmiennie od lat to samo, dotrzymywane co roku z zawsze taką samą zajadłością, żeby mi wrogowie zdychali pod płotem parchami porośnięci. O tak, w tym roku mi się przyda, bo kto mi nie jest przyjacielem, ten jest wrogiem. Kto nie ze mną, ten przeciw mnie. Drugie postanowienie zaczęłam spełniać marznąc na schodach targanickiej rezydencji (special thanks – Kate Love U), kiedy wybiła północ. Tak, będę szczęśliwa – obrzydliwie, straszliwie, każdej minuty, z każdym dniem bardziej. I nic, jakem Cleosia, nic nie stanie mi na drodze. Bo patrząc na fajerwerki rozbłyskujące nad górami, słuchając jak echo niesie huk wystrzałów, widziałam tylko Szczęście i słyszałam tylko bicie Tego Serca…