licznik bloga

Obsługiwane przez usługę Blogger.

niedziela, 15 czerwca 2008

Wybrałam sobie...

…film i lekko autorytarnie stwierdziłam „idziemy na Ruiny”. W oodpowiedzi usłyszałam podszyte zwątpieniem „Tia, no dobra”. A potem przez pół filmu siedziałam z na wpół przymkniętymi oczami, żeby widzieć mniej tych okropności, albo z całkiem zamkniętymi, żeby nie widzieć wcale. Oraz zagryzałam palce swoje bądź cudze. No trudno. O mdłości przyprawiła mnie scena, w której dziewczyna wykrawała z siebie kawałki siebie – bleeeh – uczucie pt: „niedobrze mi” minęło jakieś dwie godziny potem. Doskonale. Gatunkowo trafiłam w dziesiątkę – żadne tam pierdu pierdu o kosmitach, potworach czy superbohaterach, tylko mistyczne ruiny i obrzydliwie realistyczna krew. Brrrrr. Uwielbiam się bać. Uwielbiam bać się mając Jego obok. Gorzej, bo wracałam do domu drogą, gdzie po obu stronach lasy – matkokochanaicórko – w życiu tak grzecznie nie jechałam, na wypadek gdyby mi coś miało wyskoczyć pod koła. Na jakiś czas wyskakujących mord i krwawych jatek mam dosyć. Pora na jakąś komedię romantyczną, chociaż poza „Pretty Woman” do tej pory nie przypadła mi do gustu ani jedna. Oraz trzeba dooglądać „Hero”. Koniecznie.

A Ona jest faktycznie piękna i wymarzona:))) La Granata Blu:)))

1 komentarz:

  1. No jak to, a „Serendipity”, zwane w kraju „Igraszkami losu” :P Przecież też jest szczęśliwe zakończenie ;)) A Ruiny mi się podobały. Dobry wybór. Gryzienie w palec również ;))

    OdpowiedzUsuń