…17 dni. Zmęczyłam się jakoś tak. Czemu tu się dziwić jednak, skoro najpierw zaliczyłam Liroja, potem Oszołoma, potem Ciotuchnę od Brukselki, potem Dużego. Pierwszy sprzedał mi lakier do drzwi, które w ramach relaksu będę jutro malowała. Drugi cały bagażnik zakupów w tym gigantyczną donicę, do której już przesadziłam palmę z łazienki. Trzecia dała obiad z marchewką z groszkiem, której nie lubię i ciasto dla Diaboła. Duży nic nie dał, za to ucieszył się z ciasta od Ciotuchny i gazety. Life. Zaprawiłam bunclok ogórasów jeszcze, o. Zrobiłabym cośtam może, ale w sumie po co.
Na weekend plany takie, że najpierw idziemy z Diabołem na buty. Widziałam w biegu do banku zajedwabiste sandały – granatowe na gigantycznej szpilce (notkę sponsoruje przymiotnik: gigantyczny). Diaboła zabieram w celu dyscyplinowania mnie. Bo jak ostatnio poszłam ze Smokiem po brązowe szpilki, to wróciłam z brązowymi i owszem oraz czerwonymi w bonusie. No ktoś musi mnie pilnować jednym słowem, bo te wszystkie przeceny, i te wszystkie szpileczki, i te wszystkie o mój bloże. Bo ja tak w ogóle to potrzebuję jedne czarne do spódnic, jedne granatowe jeszcze nie wiem jakie (może te sandały jednak, cholera) i jedne sobie wymyśliłam, że nie wiem jakie sobie wymyśliłam – czekam na natchnienie.
A potem, po kafelkowaniu i malowaniu i w ogóle idziemy na balety. W myśl zasady „wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni…” Będzie się działo…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz