...przystanku. Jakieś 20 kilogramów nadwagi, nabity jak stodoła, myślę, że wracał od Dzidziusia, a to nie wróży nic dobrego. Zaprzyjaźniać się chciał i rozmawiać. "Ssssspierdalaj" wycedziłam możliwie najspokojniej, możliwie najsopelkowiej, możliwie najodważniej - wyminęłam i ostatnie 100 metrów dzielące mnie od domu pokonałam możliwie najnormalniej, możliwie równym krokiem, możliwie bez paniki. A myślałam, że mi przeszło na amen. Ale przed oczami stanęły mi pokazy siły po pijaku sprzed piętnastu lat. I chyba jednak nie minęło.
Kiedy jest trzeźwy, to on omija mnie szerokim łukiem podczas przypadkowych spotkań, których nie unikniemy, dopóki nie zdechnie gdzieś w pleśniejącej norze nad flaszką denaturatu. Omija, bo na trzeźwo wie, że nie schylę głowy nigdy więcej.
Kiedy jest pijany wiem, że traci kontrolę nad wszystkim, że puszczają wszelkie hamulce, a mózg w pijackim zwidzie wyłącza racjonalne myślenie. Powinnam była przejść na drugą stronę. Powinnam była, ale obiecałam sobie kiedyś coś i nie przeszłam. I jeśli jest coś czego w życiu nienawidzę naprawdę, z całego serca, do samej głębi mnie, to jest to nanosekunda zwierzęcego strachu, który już chyba zawsze będzie gdzieś tam na dnie.
piątek, 30 listopada 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz