licznik bloga

Obsługiwane przez usługę Blogger.

czwartek, 23 czerwca 2011

Nie jestem...

…spakowana. Nie wszystko mam przygotowane. Kupa czeka na pranie. Nie wiem czy wyschnie do jutra. Nie prasowałam. Nie chce mi się. Jak nie ja. Jedyne co wrzuciłam do plecaka to książki – sztuk 14. Siedzę, gapię się w Narnię i czytam bzdurne artykuły na Onecie. A może nie takie bzdurne? Co jest ważniejsze? Stabilizacja, finansowe bezpieczeństwo i poukładane, a przy tym trochę monotonne życie, przewidywalne w każdym calu, że jutro na urlop więc jesteśmy spakowani, więc mamy zaplanowany każdy dzień, że będzie hamak i dwa koce rozłożone na plaży. Czy może spontaniczne akcje dające radość do głośnego śmiechu, dowolne olanie obowiązków domowych w imię „bo tak”, kłopoty, frasunki, ale przy tym Prawdziwe Życie, takie gdzie mogę nanieść piasku na koc i nikt mnie nie ofuknie? To jest myśl, refleksja, przemyślenie, które często mnie nachodzi. Trzeba sobie uświadamiać, jak bardzo zwykłe życie może cieszyć, jak trzeba to docenić, jak należy szanować sobie to, że można się zwyczajnie pokłócić i pieprznąć drzwiami na koniec, zamiast mrukliwego milczenia i uciekania od problemów, gdzie na zewnątrz robimy za ideał związku, a w środku mamy stado niewyjaśnionych animozji. Przeczytałam na tym Onecie taki wpis i tak się z nim zgadzam, że mogłabym wywrzeszczeć to z balkonu (na którym maciejka kwitnie i który uwielbiam) gdyby to miało komuś uświadomić, że zamiana 260 metrowego domu na 130 metrowe mieszkanie, to nie jest upadek o klasę niżej. Że usunięcie ze swojego życia Astry IV i pozostanie z Seicento to nie jest jakaś degradacja marzeń spełnionych. Że brak kanapy, w porównaniu z czerwonym kompletem wypoczynkowym TAM, nie wypada blado, głównie dlatego, że na wybór przyszłej kanapy TERAZ mam wpływ, podczas gdy WTEDY mogłam się jedynie zgadzać z pomysłem. Że mimo wszystko wolę zacisnąć zęby, marudzić na stan konta i czekać, aż będę mogła zabudować bibliotekę, niż iść i zamówić od ręki coś, co jest biblioteką, ale nie pasuje do mnie, bo było pomysłem jeszcze z czasów Pierwszej Żony i należy go zrealizować. Ktoś powie i będzie miał rację, że wtedy uważałam, że jest mi dobrze. Cóż… zmądrzałam dopiero wtedy gdy zaczęło mi brakować powietrza – widocznie nie wszędzie jest ono takie samo, widocznie można się udusić w uładzonym szczęściu, uporządkowanym do granic możliwości, gdzie „nie gotuj kochanie, bo mieszasz sos w złą stronę, ja ci podam pod nos”, gdzie można się zagłaskać na śmierć, ale z prawdziwym przeżywaniem wspólnego życia nie ma to nic wspólnego. Niech już będzie trudno i pod górkę czasem, ale przynajmniej prawdziwie. Czy to taki wątpliwy sukces?

2 komentarze:

  1. Każdy ma prawo do swojej własnej definicji szczęścia…

    OdpowiedzUsuń
  2. są jeszcze definicje gdzie się każdy załapie, moja jest taka:
    jestem szczęśliwy bo jestem szczęśliwy. amen. a innym nic do tego (albo im do tego to co serwer kazał mi wpisać w pole „tu wpisz ten kod” i nie mam pojęcia czemu wylosowało się „ch..” ;p

    OdpowiedzUsuń