licznik bloga

Obsługiwane przez usługę Blogger.

czwartek, 22 października 2009

O motyla...

…noga, motyla noga… motyla noga!!!

To nie jest dobry dzień. Chociaż wszyscy się pytają czemu ja taka miła i grzeczna i uprzejma jestem i dlaczego cała w skowronkach. A ja otóż nie jestem, tylko się staram nie wyżywać na blogu ducha winnych robaczkach. Całą notkę mi wcięło, bo jestem kretynką i se klinkęłam nie tam, gdzie trzeba, ale już złóżmy na karb Prawa Murphy’ego. A co tam, nie może być przecież źle dla samego źlebycia. BUUUUUU. Se pobuczę chociaż, bo co mi zostało i wiem przynajmniej, gdzie te przecinki stawiać. Odbierałam zatem te telefony głosem z 0-700, zgłaszałam sama z siebie chęć niesienia pomocy niedojdom i nieudacznikom, uśmiechałam się aż do szczękościsku, nawet sobie żartowałam. Do południa udało mi się paru zainteresowanym wytłumaczyć, że nie, że owszem chomiki mi się klonują, ale co tam dam sobie radę. O motyla noga. Nie po to uważam i głoszę, że się nie powinno wkurzenia przynosić do pracy, jeśli praca go nie powoduje, żeby się samej tego nie trzymać. A co, twarda jestem na bok się czeszę.

Udało mi się zgrzać jak norka w zimnej sali, więc pewnie jutro słowa nie powiem. A dzisiaj było dobrze, niemal idealnie. Mogłam nawet mówić, a lekka chrypka pomagała tylko w tym 0-700. No, ale…

I może nie jestem Agustin Egurrola, ale się zaczynam zastanawiać, czy te moje dzieciory podołają tej choreografii. Jest jako-tako, a to mię nie zadowala. Pragę być zadowolona, stać, liczyć i kiwać głową z aprobatą. A tu tymczasem motyla noga i odwłok. Trzeba nad tym popracować. Nieco.

Nie tylko Offca ma fioła. Kartki świąteczne leżą w szufladzie. Jeszcze nie wypisane, ale już zakupione. Moje dzieci robiły i naprawdę, ale tak serio serio są śliczne. Jak w sklepie, tyle, że tańsze o połowę.

Są takie książki, które trzeba najpierw przeżyć, żeby je zrozumieć od pierwszej do ostatniej litery. Żeby móc się nad nimi wzruszyć, żeby poczuć w głębi pod żebrami, że te słowa trafiają tam, gdzie powinny, w samo serce w komorę prawą lub lewą i zatrzymują bicie na chwilkę, bo są o nas. Są takie książki, o których nie można powiedzieć komuś „dopiero teraz to czytasz?” i patrzeć jak na ćwierćinteligenta, bo tak naprawdę one zawsze były w nas, tylko ktoś to potem/przedtem przelał na papier. Są takie książki, które wszyscy już czytali, bo był trend, moda, takie to było jazzy i fit i jakie tam jeszcze chcecie, a ja je czytam dopiero teraz. JĄ. I cieszy mnie to, bo spędziłam kilka godzin poruszona opowieścią z wnętrza mnie, odczuciami, które były, które miłe może nie są, ale pokazują PRAWDĘ, taką prostą, prawdziwą, głęboko schowaną. I cieszę się, że nie poszłam za owczym pędem wtedy, bo teraz każda litera woła do mnie „tak było, to prawda, znasz to, poczuj to, doceń.” Czasem wystarczy poczekać, może i nieświadomie, żeby odkryć, że ma się WIEDZĘ, że się ROZUMIE, że można CZUĆ BARDZIEJ.

2 komentarze: