licznik bloga

Obsługiwane przez usługę Blogger.

czwartek, 3 stycznia 2008

Pocztą nadciąga...

… „Echnaton i Nefertiti” i Harry Potter. Tak, tak wiem,
obiecałam, że jak skończę Hatszepsut to przeczytam Wiedźmina ciąg dalszy… Ale
Wiedźmin to jeden wieczór, jeden magiczny wieczór, noc jedna, a gdzie reszta?
Żeby nie myśleć – czytam, pochłaniam, w pamięć wbijają się niby nic nieznaczące
szczegóły egipskich obrzędów, że tam jakiś Byk Stojący czy inny Sfinks na barce
i inne takie. Zafascynowanie trwa. Jakbym czytała o świecie, który jest mi z
jakichś przyczyn niebywale bliski, mój taki…

Nieprzespane noce owocują sławetnymi cleosiowymi  myślotokami.  Gdzie myśli mieszają się z czytanymi słowami,
gdzie na  granicy świadomości rejestruję,
że to już nie moje przemyślenia, że to ktoś opisał co czuję. Nie ma takiej
siły, która zatrzymałaby pęd tego, co wyprawia mi się w głowie. Rozmowy łatwe –
trudne, pajacowe – poważne, rzeczowe – pozaświatowe. Plany, obawy, radości,
smutki, wsparcie i ta cholerna pustka. Definiuję szczęście od nowa, z każdym
słowem, myślą, z każdą rozmową, z każdym samotnym starciem z rzeczywistością.
Definiuję szczęście i wychodzi mi, sama nie wiem co – mieszanka orgiastycznego
zadowolenia z obcowania w każdym wymiarze i bezsilności, i poczucia osamotnienia,
i  optymizmu w planowaniu, i chwilowych
słabości, i siły jaką mam ot tak po prostu, bo tak trzeba i nie da się inaczej.
 I tak, wiem, nie jestem sama, są
Przyjaciele, mogę przyjść wygadać się, wyrzucić z siebie nadmiar myśli, żeby
zrobić miejsce dla nowych, nie wiem czy lepszych czy gorszych, może innych,
może znowu tych samych… Ale przychodzi taki moment, gdzieś między progiem
pokoju a wejściem do kuchni, kiedy odwracam się, wyraz twarzy się zmienia, uszy
zamykają się na słyszane słowa – nie ma mnie. Na dźwięk własnego imienia
odwracam się z maską na twarzy, uroczą, czarującą, przyklejoną, martwą tak
zupełnie, że tylko resztkami rozsądku unoszę kąciki ust w uśmiechu. I powtarzam
sobie w myślach, że to takie kolejne przedstawienie Teatrzyku „KRACH”, kolejna
rola, kolejne wyzwanie. Potem sama sobie wręczę Oscara, za aktorstwo doskonałe.
Przychodzi taki moment, że brakuje normalności, głosu w słuchawce, zwykłego
SMSa, dowodu, że to nie sen, że dzieje się naprawdę i nie wydumałam sobie tego
w kolejnym chorym myślotoku.  Przychodzi
taki moment, chwila dosłownie, kiedy potrzeba poczucia, że to jawa jest
silniejsza niż rozsądna argumentacja. Nie znajduję sposobu. Nie mam nic. Nie
mogę mieć. Wiem. I jak ostatnia kretynka sama sobie tłumaczę, że tak być musi.
I dociera do mnie dopiero wtedy, kiedy ostatkiem sił powstrzymuję łzy, których
nie będę potrafiła wytłumaczyć. Że to będzie najdłuższa, najtrudniejsza,
najbardziej parszywa rola w moim życiu. I tak wiem, że na końcu czeka mnie
owacja na stojąco, czerwony dywan, światła jupiterów i w ogóle Hollywood. Ale
póki co, dzisiaj, dam sobie pomarudzić, że mi źle, że pusto, że trudno, że nie
mam nic, nie mogę mieć – wiem…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz