licznik bloga

Obsługiwane przez usługę Blogger.

piątek, 2 listopada 2007

Cały dzień...

…w sklepach. Jakim cudem nie dostałam szału, ktoś od tego szału nie zginął i wróciłam do domu w miarę zdrowa psychicznie, to ja doprawdy nie wiem. Znaczy wiem… Deszcz studził moje mordercze zapędy, gdyż ponieważ nie mieliśmy parasola:)
Wołające buty udało mi się prawie zignorować… chociaż gdyby rozmiar był właściwy, to nie wiem czy bym się oparła… i butom i przekonywaniu, że są mi absolutnie niezbędne, i mówienie, że mam podobne więc na co mi TE jest bez sensu. No doprawdy, a zawsze myślałam, że faceci cenią sobie u kobiet pragmatyczne myślenie jeśli o zakupy ciuchowe chodzi:) Okazuje się więc, że jestem oporna, okropna i w ogóle nie można ze mną kupić czegoś całkowicie niepotrzebnego.
Do tego zakupy prezentowe z Who przyprawiły mnie o taki napad śmiechu, że cała ulica Dworcowa patrzyła na mnie w osłupieniu, zastanawiając się pewnikiem „kto tę panią wypuścił z zakładu dla obłąkanych między normalnych ludzi?” Standardowo zostałam kretynką, idiotką czy tam inną nienormalną i nakazano mi NATYCHMIAST wrócić do TEGO sklepu i zakupić TO. Co też uczyniłam skrzętnie, wprawiając panią za ladą w rozbawienie „Niech mi pani już nic nie pokazuje, bo jak jeszcze coś zawoła, to ja dzisiaj do domu nie wrócę chyba. Nie mam czasu się zastanawiać – TA.” Grunt to zdecydowana klientka, a nie że „to nie, tamto może ale niekoniecznie, to och gdyby miało inny kolor.” Bleeeh.

I oświadczenie specjalnie:
Taki sposób towarzyszenia w jeździe samochodem wydaje mi się najnaturalniejszy na świecie. Nie chcę inaczej:)))

1 komentarz: