…piszę, bo musiało to do mnie dotrzeć w pełnej krasie i okazałości.
Pojechałam w niedzielę do Ciotki Kapo, która jak wiadomo jest lekarzem od dzieciorów. Weszłam na oddział, a tam ryk, wrzask i ogólna histeria, płacz jakiegoś dziecka i zgrzytanie zębów pielęgniarek. Stoją nad tym wozidłem z pleksi i dumają, a on się drze. Ciotka Kapo na moje pytające spojrzenie udzieliła dosyć suchym tonem odpowiedzi, że nie mogą sobie z nim rady dać, a matka nie bardzo go chce… w zasadzie wcale go nie chce. „Idź zobacz, bo już siły do niego nie mamy. Miałaś patent na Smoka, może pomoże.” – w jej głosie niespecjalnie była jakaś wiara i nadzieja, raczej beznadzieja i rezygnacja.
Kurna… Podeszłam, a tam niecałe 50 centymetrów rozpaczy spojrzało gdzieś ponad mną błękitnymi oczami i w płacz. Nie jestem jakaś wyjątkowo wzruszliwa, ale serce mi się ścisnęło. Wzięłam ten smuteczek na ręce i normalnie, jakby mi ktoś wbił widły w sam środek żołądka – do teraz jak o tym myślę to mi się coś robi. Głaskany cleosiowym sposobem uspokoił się dosyć szybko… Patrzył i wydawało mi się, że chce mi zajrzeć wgłąb duszy, chociaż przecież doskonale wiem, że jednodniowe dzieci niewiele widzą. Nie mogłam tam stać w nieskończoność, ale chociaż przez chwilę poczułam TO znowu – że trzymam w ramionach mały cud, malutkie centrum wszechświata, doskonałość w każdym milimetrze. Niemowlęta pachną cudnie – mlekiem i ciepłem. W malutkim ciałku zawarta jest chyba cała energia kosmosu, bo wystarczyło tych kilkanaście minut, żebym poczuła się INACZEJ… Dzieci dają power, jakiego nie da nic i nikt… Męczą, wkurzają, doprowadzają do szału, ale kiedy pierwszy raz chwytają za palec w tym delikatnym uchycie łapią serce, duszę, rozum, wszystko – i nie puszczają już.
Nawet nie wiem jak ma na imię… ale uświadomił mi coś najważniejszego…
Nie pamiętam setek niemowlaków, którym oporządzałam papiery na oddziale noworodków. Jedną dziewczynkę pamiętam, którą mamusia na oddziale zostawiła do adopcji. Jak ona nawiązywała kontakt! Z determinacją poszukiwała oswojenia.
OdpowiedzUsuń